Spodziewałem się o wiele więcej. Kolejny dowód na to, że filmy uznane za kultowe ocenia się krytyczniej.
Bez prywatnej premiery uchowałem się do 30-tki, licząc na fajny, klimatyczny seans z kobietą przy lampce wina.
Niestety.
Świetny Al Pacino, ale w tym przypadku traktuję go jako balast, obnażający mdłość dzieła. Odnoszę wrażenie, że to film jednego aktora, jednak reżyser nie podjął decyzji, czy ma to być studium nad niewidomym weteranem wojny czy przemiana studenta pod jego wpływem.
Według mnie te dwie najistotniejsze rzeczy dla "Zapachu..." się nie zazębiły.
Nie zachwycam się niedopieszczonymi utworami.
Tak więc oprócz zarzutów, o których już napisałem dojdą m.in. scena z szybką jazdą (jasne, policjant nie zauważył kalectwa kierowcy;p) lub taka błahostka jak zakończenie na uczelni (yeah, osoba postronna jako obrońca oskarżonego w mało parlamentarny sposób przy pełnej publice - szkoda, że nie było transmisji tv z tego wydarzenia- niszczy 'złych';p).
Aż korci mnie, żeby obejrzeć ten film raz jeszcze, łudząc się, że ma on ukryte smaczki, które przegapiłem, choć "Zapach..." do takich raczej nie należy.
Porównując do filmów zbliżonej do tej tematyki , zarówno do "Nietykalnych", "Stowarzyszenia Umarłych Poetów" czy nawet "Klasy Pana Tourette'a" się nie umywa.
Chyba, że traktujecie ten film bliżej spraw "Urodzonego 4. lipca", to i tak nie rozumiem;p