Drugiego dnia festiwalu w Berlinie Marcin Stachowicz obejrzał "Damsel" Davida i Nathana Zellnerów, niezależną wariację na temat westernu z Robertem Pattinsonem i Mią Wasikowską w obsadzie, Jakub Popielecki natomiast wybrał "Las herederas" Paragwajczyka Marcela Martinessiego. ***
Konik na biegunach (
"Damsel", reż.
David Zellner,
Nathan Zellner)
Brudni, spoceni, zdeterminowani, wszyscy prą na amerykański Zachód w jednym celu: wykasować stare i wgrać nowe. "Czysta karta"
wymaga daniny krwi, bo państwo i prawo dopiero wyłaniają się w mozołach, a i dom trzeba sobie postawić samemu, bydło oporządzić, zastrzelić bandytów. Antywesterny czasami tłumaczą tę historię bezhołowia na język surowego realizmu, innym razem celują w szaloną farsę, z przemocą tak groteskowo dosłowną, że aż komiczną.
"Damsel" braci Zellnerów – związany nicią pokrewieństwa ze
"Slow West",
"Bone Tomahawk" czy, z rzeczy nieco świeższych, serialem
"Godless" – to bez wątpienia przedstawiciel tej drugiej kategorii.
Film otwiera scena dla (anty)gatunku mocno emblematyczna – na pustyni, pośrodku niczego, siedzi sobie dwóch facetów i czeka na dyliżans. Starszego (
Robert Forster) Zachód zdążył już kilkukrotnie przeżuć i wypluć: chciał przekonać Indian do chrześcijaństwa, a teraz wraca na łono cywilizacji z podkulonym ogonem. Młodszy (
David Zellner) ma jeszcze entuzjazm, wierzy w ideały pionierów i legendarną wolność "dzikich". W tej surrealistycznej, w pewnym sensie piekielnej przestrzeni dokonuje się rytuał przejścia: młody niespodziewanie wchodzi w buty starego, a stary może wreszcie porzucić zachodniocentryczne bajania o kaganku oświaty i dziejowej misji. Role się odwracają, ale romantyczny mit, na którym to wszystko się opiera, trwa w najlepsze. I zbiera krwawe żniwo.
Start jest więc na tyle wyrazisty i autentycznie zabawny, że resztę filmu – szczególnie jego drugą połowę – łatwo wziąć za rozciągnięty w czasie przypis do prologu. Od fantazji pionierów błyskawicznie przechodzimy do groteskowej donkiszoterii, gdzie pierwsze skrzypce gra
Robert Pattinson z kucykiem na smyczy, gitarą w łapskach i wstrętem do zbyt mocnej whiskey. Jego Samuel Alabaster to przegięty błędny rycerz i jednocześnie antyteza westernowego twardziela – w butonierce nosi pierścionek zaręczynowy, śpiewa kiczowate ballady i rozprawia o prawdziwej miłości. Swój wiecznie nieobecny obiekt pragnienia –
Mię Wasikowską – więzi w puzdereczku, na czarno-białej fotografii, tuż przy sercu. Ma także święte przekonanie, że Penelopa, gdziekolwiek by nie była – porwana?, uciekająca?, martwa? – ciągle tylko siedzi, pachnie i czeka na jego łaskawe oświadczyny.
Całą recenzję Marcina Stachowicza przeczytacie TUTAJ. ***
Za kółkiem (
"Las herederas", reż.
Marcelo Martinessi)
Jaskrawy od neonowej kolorystyki plakat
"Las herederas", przedstawiający kobietę w średnim wieku i okularach, z maźniętym niby odręcznie tytułem, nie może nie kojarzyć się z chilijską
"Glorią". Tym bardziej że film
Marcela Martinessiego – jak niegdyś produkcja
Sebastiána Lelio – również startuje w konkursie Berlinale. Ale mimo że oba tytuły faktycznie łączy wiele, choćby motyw kobiety zmagającej się ze "smugą" cienia oraz południowoamerykański kontekst (
Martinessi pochodzi z Paragwaju), równie dużo je dzieli.
"Gloria" była słodko-gorzkim
crowd-pleaserem, filmem skrojonym na festiwalowy przebój (i nic w tym złego).
"Las herederas" to niby też przykład kina pełną gębą "festiwalowego", ale mniej gładki, nagradzający raczej widzowską cierpliwość. A przede wszystkim: zdecydowanie bardziej posępny.
Ów połyskliwy plakat jest bowiem mylący. Zamiast neonowej ferii barw w
"Las herederas" dominuje stonowana klaustrofobia wyblakłych wnętrz. Słowo "posępny" jest na miejscu o tyle, że akcja toczy się w dużej mierze w przestrzeni wymierającego domu-widma, stanowiącego ponure muzeum swojej minionej świetności. Mieszka w nim para lesbijek w średnim wieku, tytułowych "dziedziczek": Chela (
Ana Brun) i Chiquita (
Margarita Irún). Kobiety znalazły się jednak w finansowych tarapatach, popadły w długi i zmuszone są spieniężać po trochu swój dobytek. Na sprzedaż idą kolejne atrybuty niegdysiejszego statusu: kryształowa zastawa, rodzinne obrazy, samochód. Do tego dochodzi konflikt charakterów: Chiquita jest przebojowa, towarzyska, "wyjściowa". Zaciska zęby i z podniesioną głową znosi kolejne dopusty, nawet kiedy otrzymuje urzędowe zawiadomienie, że jako dłużniczkę czeka ją kilka miesięcy więzienia. Chela z kolei zamyka się w sobie, niejako współodczuwając z podupadającym domostwem. Ulega temperamentowi partnerki i stopniowo pogrąża się w letargu. Do czasu.
"Las herederas" opowiada bowiem o szansie przełamania rutyny, o odkręconym niespodziewanie wentylu bezpieczeństwa. Chela wydaje się niesamodzielna, uzależniona od pomocy opiekunki, uwięziona w chorobliwej rutynie. Każdego dnia łyka przepisową dawkę lekarstw, podaną na tacy zakomponowanej według obsesyjno-kompulsywnych wytycznych: filiżanka obowiązkowo po prawej, szklanka obowiązkowo po lewej, cola obowiązkowo z lodem, ale tylko cola "light", broń boże "zero". Paradoksalnie, kiedy na chwilę z jej życia znika Chiquita, Chela zaczyna nagle oddychać pełną piersią. W zasadzie przypadkiem rozkręca karierę taksówkarki-amatorki; zabiera się za wożenie samochodem rozmaitych koleżanek. Jedną z jej pasażerek jest potrafiąca cieszyć się życiem, młodsza Angy (
Ana Ivanovn), która inspiruje Chelę do podążenia za tym, czego sama pragnie. Lepiej późno niż wcale.
Całą recenzję Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ.